Wspomnienia Taty nagrane ok. 2008 r. w Olkuszu



Dzieciństwo w cieniu wojny i podniebna młodość

Urodziłem się 24 października 1935 r. w Bohdanówce pow. Stołbce [właściwie: Stołpce, Tata pisze przez "b", może dlatego, że po białorusku nazywały się Stoułbcy] nad Niemnem, woj. Baranowicze. Mama z domu Januszkiewicz (Łapciewata szlachta, jak mawiali Białorusini) pochodziła z Kamienicy nad Sałą około 3 km od Rubieżewicz. Babcia moja miała na imię Filomena, a dziadek Józef. Dziadkowe zajmowali się przede wszystkim rolnictwem. Dziadek posiadał duże gospodarstwo rolne i sporo lasu. Pamiętam duży drewniany dom na skraju dąbrowy. Dziadek oprócz gospodarstwa zajmował się stolarką, zwłaszcza w okresie zimowym. Robił przede wszystkim bryczki i sanie dla okolicznych mieszkańców. Wśród zabudowań stał budynek z drewnianym menażem wykonanym w całości przez dziadka. Dziadkowie mieli dość liczną gromadkę dzieci, cztery córki i trzech synów.

Mój tato Jan urodził się w Borowikach w 1895 r., gdzieś w okolicach Mińska na Białorusi. Matka taty miała na imię Emilia, a ojciec Kajetan. Nigdy nie było mi dane poznanie rodziny mojego ojca. Po wybuchu rewolucji w 1917 r. mój ojciec przedostał się przez granicę do Polski. Mieszkał w okolicach Rubieżewicz. Krótko służył w wojsku polskim. Po zakończeniu I wojny światowej zaczął pracować na budowach domów i innych budynków jako cieśla. W czasie tych prac zapoznał mamę. Ponieważ oboje przypadli sobie do serca, więc po niedługim czasie odbył się ich ślub i wesele, zamieszkali w Bohdanówce. Mama czasem podśpiewywała: "Gdzież się zapodział ten mój Janek, co chodził z toporkiem, piłą się podpasywał, podpierał się workiem".

W tym czasie tato zaczął pracować w Rubieżewiczach w jednostce wojskowej ochrony pogranicza jako krawiec. Wielkich pieniędzy nie zarabiał, ale miał stałą pracę i mógł utrzymać rodzinę. Mama chodziła już w ciąży ze mną. I tu zaczął się dramat, bo lekarze stwierdzili, że mama moja ma słabe serce i porodu serce nie wytrzyma. Na lekarzy poszły wszystkie skromne oszczędności - nawet obrączki ślubne. Ale dzięki Łasce Bożej poród odbył się bez problemu, a mama urodziła jeszcze mego brata Sławka w 1937 r. i siostrę Halinkę w 1944 r.

Bronisława Lipień po urodzeniu Sławka, 1938 r.

Bronisława Lipień po urodzeniu Sławka, 1938 r., po ciężkiej chorobie. Ze zbiorów Haliny Czaplis."

W Rubieżewiczach ojciec pracował do wybuchu wojny w 1939 r. Po zagarnięciu tych ziem przez sowietów rodzice przenieśli się do wsi Sierkule położonej nad Sułą około 3 km od Rubieżewicz. Rodzice wzięli w arendę gospodarkę pewnej wdowy, której mąż zginął na froncie. Było bardzo ciężko. Dookoła mnożyły się wywózki na Sybir Polaków, którzy mieli jakiekolwiek wykształcenie lub zajmowali jakiś urząd czy posiadali majątek ziemski. Na Sybir wywieziono mamy brata, bo był leśnikiem. Siostra mamy, która studiowała w Wilnie, zachorowała psychicznie. Mama w tej biedzie zachorowała na gruźlicę. Na leczenie sprzedali rodzice niemal wszystko. Ale dzięki temu mama wróciła do zdrowia i do końca życia już na płuca nie chorowała. W tym czasie dochód z gospodarki był bardzo marny. W tych okolicach (Puszcza Nolibocka) zaczęły powstawać liczne oddziały partyzanckie różnej orientacji politycznej, zarówno rosyjskie, jak i polskie. Ludzie żyjący po wsiach znaleźli się w sytuacji beznadziejnej. Jeżeli do wsi przyjechał oddział Niemców i zabierał przeważnie inwentarz żywy, zostawiając bardzo niewiele, to po wyjeździe Niemców w nocy przychodzili partyzanci i często zabijali chłopów niby za to, że pomagali faszystom. Niemcy natomiast jeżeli mieli tylko podejrzenie, że wieś jakaś pomaga partyzantom, to puszczali całą z dymem, a mężczyzn przeważnie rozstrzeliwali.

Pamiętam, że została nam tylko jedna krowa, którą rodzice trzymali w ziemiance w takim małym lesie nad rzeką, paśli ją tylko w nocy. Dzięki temu mieliśmy trochę mleka. Żeby jakoś przeżyć ludzie pomagali sobie nawzajem bez względu na pochodzenie, czy był Polakiem, czy Białorusinem. Ukrywali przed partyzantami skromny dobytek, a zwłaszcza żywność. Była już wielka bieda. Przyszła bardzo ciężka zima roku 1943-44. Mrozy były bardzo tęgie, do -30°C. Po raz pierwszy i ostatni w życiu słyszałem, jak strzelają pękające z powodu mrozu drzewa. Spadły ogromne śniegi. Od zagrody do zagrody ludzie poruszali się w tunelach.

Niemcy nałożyli na ludność roboty przymusowe. Trzeba było stawiać drewniane płoty wzdłuż głównych dróg przed nawiewaniem śniegu i utrzymywać drogi w stanie przejezdnym. O jakimś nieposłuszeństwie nie było mowy. Kara była jedna, albo wywóz, albo rozstrzelanie. Partyzanci też nie ułatwiali chłopom życia. Ponieważ Niemcy zimą nie zapuszczali się w teren, więc partyzanci kwaterowali się po wsiach i zjadali chłopom resztki dobytku z inwentarza. Całe szczęście, że nie trwało to zbyt długo. Na wschodzie rozpoczęła się wielka ofensywa wojsk rosyjskich. Niemcy skierowali dużo wojska do walki z partyzantami, którzy dawali się im mocno we znaki. Wysadzali transporty zaopatrujące front. W Puszczy Nolibockiej trwały długie i zacięte boje. Ludność bardzo się bała nadciągającego frontu i ciężkich walk w okolicach. Ale po rozbiciu Niemców pod Mińskiem Rosjanie zajęli te tereny bez ciężkich walk. Po ciężkiej zimie przyszła bardzo szybko wiosna. Masy śniegu zaczęły bardzo szybko topnieć. Ta nieduża przecież rzeka Suła rozlała się ogromnie. Koryto rzeki było zamarznięte, a woda płynęła wierzchem. We wsi woda szkód nie narobiła, bo domy były budowane z dala od rzeki, która wylewała tam na wiosnę każdego roku.

Wiosna w tamtych stronach przychodzi bardzo szybko. Słońce grzeje mocno, a wiatr szybko osusza ziemię. Gdy tylko drogi trochę obeschły, Niemcy zaczęli szaleć. Potrzebowali dużo ludzi do pracy. Po wsiach zostali tylko ludzie starsi. Młodzież kryła się po lasach, bo już było wiadomo, że Niemcy na tych terenach długo nie pociągną. Moi rodzice zaczęli pracować na roli. Ale co to była za praca! Wszystkie lepsze konie zabrali partyzanci. W całej wsi zostało parę starych szkapin. Ludzie pomagali sobie nawzajem. Przyszedł czas na sianokosy. Wszyscy wyruszyli na drugą stronę rzeki, gdzie rozciągały się łąki. Przez rzekę trzeba było przechodzić po kładkach. Most był spalony. Ja z młodszym bratem i innymi dziećmi bawiliśmy się koło domów. Pewnego słonecznego dnia, nikomu nie mówiąc, wybrałem się sam nad rzekę. Woda w rzece była bardzo czysta i było widać, jak pływają ryby. Położyłem się na wysokiej skarpie, która była obok kładki i obserwowałem pływające ryby. W pewnym momencie skarpa drgnęła. Zorientowałem się w porę, co się dzieje i zacząłem powoli, łapiąc się chwastów, cofać się. Wstałem i odskoczyłem do tyłu. W samą porę. Cała skarpa z pluskiem osunęła się do wody. Gdybym pozostał na skarpie chwilę dłużej, niechybnie wpadłbym do rzeki. Nikt by mnie nie uratował, bo nikogo nie było w okolicy. Bardzo się wystraszyłem i poszedłem do domu. O tym zdarzeniu nigdy nie mówiłem rodzicom. Tak niewiele brakowało. Śmierć w tym miejscu nad rzeką, przy kładce, stała jeszcze długo. Właśnie w tym miejscu rosyjscy żołnierze zastrzelili Niemca, który chciał przejść przez rzekę. To się stało kilka tygodni po mojej przygodzie. Na razie życie toczyło się dalej, mimo wojny. Nawet z odległości 30 km, która dzieliła naszą wieś od Mińska, było słychać bombardowanie miasta. Wszyscy bardzo się bali i gorąco się modlili.

Moi rodzice w pośpiechu przygotowali mnie do Pierwszej Komunii Świętej. Nauczyli mnie pacierza i podstawowych prawd wiary. Umiałem już trochę czytać z książeczki do nabożeństwa. Innych książek (nie licząc ojca książki krawieckiej) w domu nie było. Pewnej niedzieli w końcu maja 1944 r. ojciec wziął mnie za rękę i poszedł ze mną do kościoła w Chotowie, bo tam była nasza parafia. Ksiądz mnie nieco przepytał z pacierza. Potem powiedział, jak mam się spowiadać, a w czasie Mszy św. udzielił mi Komunii św. I to była cała uroczystość. Nie było żadnych prezentów ani tym podobnych rzeczy. Po przyjściu z kościoła poszedłem razem z innymi dziećmi bawić się nad rzeką. Wyjątkowo rodzice zezwolili, bo bez dorosłych nie pozwalali nam chodzić nad rzekę. Puszczaliśmy płaskimi kamykami tak zwane "kaczki". Oczywiście chodziło o to, czyj kamyk odbije się najwięcej razy. Przy tym rzucaniu poślizgnąłem się i wpadłem do wody. Koledzy zaraz mnie złapali i pomogli wyjść, ale byłem cały przemoczony. Poszedłem zaraz do domu. Gdy mama mnie zobaczyła, to się rozpłakała - powiedziała: "przecież mogłeś się utopić". Od tej pory nie chodziłem nad rzekę.

Nadszedł pamiętny lipiec 1944 r. Tato obudził nas rano i powiedział, że "wali" ruskie wojsko. Wybiegłem z bratem na górkę, która była koło domu i zobaczyliśmy, jak "traktem" w kierunku na Chotowę jadą samochody i czołgi, a polami obok traktu szła masa żołnierzy. Wszystko to poruszało się w tumanach kurzu. W tym czasie niewielkie oddziały niemieckie, którym udało się wydostać z okrążenia pod Mińskiem, starały się przedostać na zachód. Rosjanie mieli specjalne oddziały, które miały za zadanie niszczenie Niemców. Właśnie jeden z takich oddziałów zastrzelił żołnierza niemieckiego na wspomnianej przeze mnie kładce przez rzekę. Wojna na tych terenach skończyła się. Rosjanie zaczęli szybko wprowadzać swoje porządki. Mężczyzn zdolnych do wojska powołali do "armii", wielu z nich już nigdy nie zobaczyło swoich rodzin. Po wsiach panowała wielka bieda, ziemi nie było czym uprawiać i nie było nasion do zasiania. Kobiety wiejskie całą gromadą razem z dziećmi chodziły do lasu zbierać jagody i grzyby. Pewnego dnia mama zabrała mnie też do lasu na grzyby. Zbieraliśmy w młodym, dość gęstym lesie. Mama powiedziała, żebym, zobaczył pod choinkami, które tam rosły, czy nie ma tam borowików. Schyliłem się pod choinkę i zamiast grzybów zobaczyłem wilka. Zacząłem krzyczeć: "Mama, wilk!" Kobiety zaczęły strasznie krzyczeć i wilk uciekł. Widocznie doszedł do wniosku, że jestem dla niego zbyt marnym kąskiem. Wilków przez lata wojny namnożyło się w tamtej okolicy bardzo dużo i spotkałem się z nimi jeszcze nie raz. Powoli mijało lato 1944 roku. Wojna przetoczyła się daleko na zachód. Nowa radziecka władza zaczęła wprowadzać swoje porządki. Wprowadzono przymusowe roboty przy odbudowie mostów, wyrębie lasów i wiele innych. Pracować trzeba było za darmo.

Na jesieni zostały uruchomione szkoły. Nauka odbywała się w języku rosyjskim. Wszystkie dzieci musiały chodzić do szkoły obowiązkowo. Moja szkoła znajdowała się w miejscowości Tanowa, około dwa kilometry od naszego zamieszkania. Szkoła mieściła się przy cerkwi, a nauczycielkami były dwie córki popa. Początkowo nie mieliśmy ani zeszytów, ani książek. Każde dziecko z pierwszej klasy dostało ołówek i kilka arkuszy szarego papieru, z którego rodzice musieli zrobić kajety. Na tych zeszytach pisaliśmy pierwsze litery i pierwsze cyfry. Ale już po nowym roku 1945 otrzymaliśmy prawdziwe zeszyty i książki do pierwszej klasy w języku rosyjskim. Chodzenie do szkoły zimą na tamtych terenach - to wcale nie było takie proste. Śniegu było zawsze bardzo dużo, a i mróz nieraz bywał po -20°C. Wszystkie dzieci z całej wsi zbierały się i szły razem. Starsze dzieci miały narty i one przecierały drogę w śniegu. Godziny nie były specjalnie wyznaczone. W szkole trzeba było być rano, a wracaliśmy w południe. Małe dzieci dostawały w szkole kubek mleka i kromkę razowego chleba. Do dziś pamiętam swój pierwszy dzień w szkole. Wszystkie dzieci zebrały się w dużej klasie i czekaliśmy, aż przyjdą nauczycielki. Przez dłuższy czas nikt jednak nie przychodził. Dzieci zaczęły trochę baraszkować. Ja z jakimś chłopakiem zaczęliśmy biegać wkoło tablicy, która stała na drewnianym trójnogu. Zawadziłem o tą nieszczęsną tablicę, która z hukiem spadła na podłogę. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Ale od razu wpadły do klasy obie nauczycielki i pop. Zobaczyli co się stało. Ponieważ ja byłem sprawcą tego wypadku, więc za karę postawiono mnie do kąta. Taki był mój pierwszy dzień w szkole. Pierwszą klasę zaliczyłem bez problemu, to znaczy nauczyłem się czytać i pisać po rosyjsku oraz liczyć (dodawać i odejmować). Na wiosnę, jeszcze przed Wielkanocą rodzice moi przeprowadzili się na gospodarstwo po Polakach, którzy w 1940 r. zostali wywiezieni na Sybir. Dom był duży i już nowocześnie zbudowany, przy domu był sad i duży ogród. Mimo wojny i tego, że nikt przez lata tej zagrody nie pilnował, zniszczenia było bardzo mało. Starzy Białorusini powiadali: "Ni biary kali ni twajo." Ta dewiza pozostała u mego ojca do końca życia. Dom stał przy trakcie do Chotowy, niedaleko lasu. Miałem tylko trochę dalej do szkoły.

Na jesieni chodziłem już do drugiej klasy. Przed zimą mój dziadek zrobił mi narty i mogłem jeździć do szkoły na nartach razem z innymi dziećmi. Najwięcej baliśmy się nie tyle zimy, co wilków, których było bardzo dużo, mimo tego, że "sielsawiet" dawał jeden pud soli (16kg) za zabicie wilka. Tylko że one nie tak łatwo dały się zabić. Droga do szkoły prowadziła przez małe laski i takie "rojsty" wzdłuż rzeki. Po drugiej stronie rzeki były takie wzgórza porośnięte lasem. Nieraz rano zimą, gdy podążaliśmy do szkoły, to widzieliśmy całą watahę wilków w tym lesie na wzgórzach. Wilki wcale się nas nie bały, mimo tego, żeśmy krzyczeli ile sił.

Wracając ze szkoły na nartach nieraz właziliśmy na okoliczne wzgórza, żeby pozjeżdżać. W czasie jednego takiego zjazdu zawadziłem nartą o wystający krzak spod śniegu i dałem nura głową w śnieg. Narty nie miały oczywiście takich okuć jak dziś, tylko były mocno przywiązywane rzemykami. Więc gdy się wywróciłem, to zawisłem na nartach głową w śniegu i nie mogłem się wykaraskać z tej pułapki. Koledzy w międzyczasie zjechali na dół i dopiero zobaczyli, że mnie nie ma, wrócili po mnie na wzgórze i wyciągnęli z tej pułapki. Mocno się najadłem strachu i do końca zimy nie wchodziłem na górki, gdy było dużo śniegu. W niektóre dnie, gdy były mocne zawieje śnieżne, to rodzice odwozili dzieci do szkoły saniami. Po lekcjach w szkole, drogi były już nieco przetarte i wracaliśmy ze szkoły piechotą. W czasie jednego z takich powrotów zdarzył się taki wypadek. Był bardzo śnieżny zimowy dzień. Śnieg padał bardzo gęsto. Trzymaliśmy się drogi, gdzie był ubity śnieg. Każdy był opatulony i nie usłyszeliśmy w porę nadjeżdżających sanek, mimo że konie miały założone "szaryki", to takie dzwonki. Woźnica też nas nie zauważył w porę. Konie wpadły prosto na naszą grupkę, dzieci się rozpierzchły, a ja dostałem się pod konie, które na szczęście mnie nie nadepnęły. Woźnica zauważył mnie w ostatniej chwili i zdążył złapać i wyciągnąć na sanie, pod które niechybnie bym się dostał. Człowiek ten odwiózł mnie do domu i opowiedział, co się stało. Mama bardzo się przejęła tym wypadkiem, mimo że nie odniosłem żadnych obrażeń. Mama zawsze bardzo się za nas modliła. Pamiętam, jak latem, po przejściu frontu, mama razem ze mną i innymi kobietami poszły podziękować Matce Najświętszej Iwienieckiej. Do Iwieńca było od naszej wsi ponad 10 km piaszczystej drogi (nigdzie w tych okolicach innych dróg nie było). Pamiętam, że w Iwieńcu były drewniane chodniki. Sanktuarium było zbudowane na wzgórzu. Wszyscy wierni w tamtych czasach szli do sanktuarium na te wzgórze na kolanach. Ludzie przybywali tłumnie, żeby podziękować Bogu za przeżytą wojnę i prosić o dalsze łaski i ocalenie przed sowietami.

Wiosna 1946 r. przyszła niespodziewanie i gwałtownie. Śnieg bardzo szybko zaczął się topić. Na wszystkich polach niżej położonych powstały ogromne rozlewiska. Ziemia była jeszcze zamarznięta i nie przepuszczała wody. Rzeka ogromnie wylała. O wyjściu z domu dokądkolwiek nie było mowy. Rodzice już zaczęli szykować się do wyjazdu do Polski. Początkowo to Rosjanie straszyli, że wszystkich tych, co zadeklarowali, że są Polakami, to wywiozą na Sybir. Wielu Polaków nie wiedziało, co ma robić. Inni czekali na trzecią wojnę. Moi rodzice byli jednak zdecydowani na wyjazd. Po Wielkanocy 1946 r. załadowali cały swój dobytek na wozy (pomogli sąsiedzi) i pewnego kwietniowego dnia o świcie wyruszyli traktem przez Chotowę do stacji kolejowej w Stołpcach. Było do pokonania ponad 30 km drogi. Do dziś pamiętam, jak grały izolatory na słupach telefonicznych. Dziś już takiej muzyki się nie usłyszy.

Do Stołpc dojechaliśmy późnym wieczorem. Po raz pierwszy zobaczyłem elektryczne światło. Dojechaliśmy do stacji kolejowej, która przypominała jeden wielki obóz cygański. Na całym dużym placu pod gołym niebem koczowali ludzie czekający na pociągi. Gospodarze, którzy nas przywieźli, wyładowali furmanki i odjechali do domu. Mama rozpaliła ogień pod trójnogiem i coś tam ugotowała do jedzenia. Po posiłku ułożyła nas, dzieci, do spania na wozie. A rodzice zrobili sobie z sienników posłanie obok wozu. Spali na zmianę. Trzeba było czuwać nad dobytkiem, żeby nie został rozkradziony. Gdy się obudziłem rano, to zobaczyłem niesamowity widok. Na całym placu stała masa furmanek, przy których stały przywiązane konie i krowy. W skrzyniach kwiczały świnie i gdakały kury.

Tak pod gołym niebem czekaliśmy kilka dni, zanim podstawiono towarowy pociąg, do którego mieliśmy się załadować. Każda rodzina otrzymała do dyspozycji jeden wagon, do którego trzeba było załadować inwentarz żywy i ulokować rodzinę. Ludzie pomagali sobie nawzajem. Najtrudniej szło z krowami i końmi. Nie chciały te zwierzaki za nic wchodzić do wagonów i było z tym sporo kłopotów. Dziećmi w tym czasie opiekowała się matka natura, czyli nikt. Ganialiśmy po całej stacji. Na stacji stało dużo pociągów z pustymi wagonami towarowymi. Chłopaki bawili się w tych wagonach w chowanego. Ja z dwoma kolegami weszliśmy do takiego pustego wagonu. Właśnie wtedy pociąg drgnął i zaczął jechać. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, wyskakiwać w biegu żeśmy się bali. Całe szczęście, że pociąg po przejechaniu stacji zatrzymał się pod semaforem. Chyba miał zajęty tor. I to było nasze szczęście. Wyskoczyliśmy czym prędzej z wagonu i pobiegliśmy z powrotem wzdłuż toru do naszego pociągu. Gdyby się ten pociąg nie zatrzymał, to pojechalibyśmy gdzieś w głąb Rosji. Rodzice nawet nie wiedzieli, co się z nami stało. Więcej już nie wchodziliśmy do żadnego wagonu.

Rodzice moi wraz z innymi emigrantami po wielu trudach załadowali się do wagonów. Wygód nie było żadnych. Na podłodze wagonu rodzice rozłożyli sienniki wypchane słomą. To było nasze posłanie. Warunków higienicznych nie było żadnych. Największym problemem był ciągły brak wody. Trzeba było przecież chociaż raz dziennie napoić konia i krowę, które to zwierzaki jechały razem z nami w wagonie. Na środku wagonu stał "trójnóg", pod którym paliło się drzewem. Były problemy z przygotowaniem posiłków, chociaż raz dziennie coś ciepłego. O żadnych zakupach nie było mowy. Trzeba było mieć swoje zapasy.

Na stacji staliśmy jeszcze kilka dni. Kolej była bardzo zatłoczona i brakowało parowozów. A pociągi wojskowe miały pierwszeństwo. Pociągi z emigrantami były odprawiane na samym końcu. W końcu po długich oczekiwaniach podstawiono parowóz i pociąg ruszył. Dla mnie była to pierwsza podróż pociągiem. Dojechaliśmy do Baranowicz, a tam pociąg znów się zatrzymał na kilka dni. Sowieci ciągle wynajdowali jakieś przeszkody w dalszej jeździe. I tak było przez cały czas podróży aż do granicy w Brześciu, do którego jechaliśmy dwa tygodnie. Ludziom skończyła się żywność, a na pomoc władz rosyjskich nie było co liczyć. Gdy emigranci zobaczyli w Brześciu polskich żołnierzy, to się rozpłakali. Na stacji działał Czerwony Krzyż. Wszyscy dostali chleb i konserwy z UNRy. Były też kuchnie polowe. Można było po raz pierwszy najeść się do syta. Przez Polskę na ziemie zachodnie jechaliśmy już o wiele szybciej. Na każdej stacji, gdzie zatrzymywał się pociąg, działało zaopatrzenie. Wszędzie było widać ogromne zniszczenia wojenne. Wzdłuż torów leżały porozbijane pociągi, czołgi, samochody, a nieraz widzieliśmy lotniska polowe z wrakami samolotów. Po tygodniu pociąg nasz dojechał do stacji Runowo Pomorskie. Na tej stacji zostaliśmy wyładowani z pociągu. Każdy załadował swój skromny dobytek na furmankę i ruszyliśmy w nieznane. Był majowy dzień 1946 r.

Moi rodzice tak jak i wszyscy inni nic nie wiedzieli, do jakiej wsi jadą. Byli zdani na łaskę biura dla repatriantów, które to biura przyznawały miejsca osiedlenia. Ci, co mieli pieniądze (złoto lub dolary) mogli liczyć na lepsze wsie poniemieckie oraz lepsze domy. Reszta była kierowana tam, gdzie zostały jeszcze wolne gospodarstwa. I tak, ze stacji kolejowej w Runowie Pom. Ruszyliśmy w nieznane. Po drodze minęliśmy dwie wsie zamieszkałe przez polskich osadników. Zatrzymaliśmy się dopiero we wsi Kręglin (Kochenchajde). Nie była to typowa wieś, tylko luźno rozbudowane gospodarstwa. Niektóre domy były zamieszkałe przez osadników wojskowych. Mieszkali oni jeszcze razem z rodzinami niemieckimi. Ale wiele gospodarstw było niezamieszkałych. W jednym z takich gospodarstw zamieszkali moi rodzice. Początki były bardzo trudne. Trzeba było ze wszystkim zaczynać od nowa. Dom nasz stał nie więcej niż 20 km od autostrady w budowie (Berlin-Prusy). Wszędzie poniewierało się dużo sprzętu budowlanego. Ale specjalne jednostki wojsk rosyjskich szybko się z tym uporali i wszystko wywieźli. Przy okazji wszystkie silniki z gospodarstw oraz rozebrali i wywieźli jeden tor kolejowy Runowo - Chojnia. Na jesieni 1946 r. uruchomiono szkołę podstawową (4 klasy). Zacząłem chodzić do drugiej klasy. Dobrze, że rodzice nauczyli mnie czytać po polsku. Ale i tak było mi trudno przestawić się z rosyjskiego na polski. Szkoła ta była jeszcze dwa razy przenoszona i zmieniali się nauczyciele.

Zabudowania w Kręglinie.
Zabudowania w Kręglinie

Po skończeniu czwartej klasy rodzice zapisali mnie do szkoły w Łobzie. Mieszkałem na stancji u znajomych rodziców (sybiraków). Była to pierwsza moja porządna szkoła. Zaległości miałem bardzo duże i musiałem po południu chodzić do szkoły na dodatkowe lekcje. Łobez w tamtym czasie był bardzo mocno zniszczony przez wojnę. Całe śródmieście było całkowicie wypalone, a wiele domów leżało w gruzach. Spalony był całkowicie kościół i dworzec kolejowy. W okolicach dworca kolejowego stało bardzo dużo czołgów i innego sprzętu wojskowego, który armia radziecka pościągała ze wszystkich okolic. Tu jeńcy niemieccy cięli ten sprzęt wojskowy i ładowali na wagony. Wszystko to, razem z rozebranymi fabrykami jechało do Rosji.

Często chodziliśmy na te złomowisko i zbieraliśmy amunicję różnego rodzaju. Rozbrajaliśmy pociski i zabieraliśmy proch. Proch ten nosiliśmy do zrujnowanych domów, wkładaliśmy do jakiejś dziury, a później podpalaliśmy i uciekali. Następował wybuch i cała ściana z hukiem się przewracała. Przy tej zabawie kilku chłopców odniosło rany, a inni się poparzyli. Zainteresowała się tym milicja i UB. Rodzice zostali wezwani do szkoły i zrobiło się całkiem niewesoło. Jakoś przebrnąłem przez 6-tą klasę, a do siódmej przenieśli mnie rodzice do Drawska Pom. Zamieszkałem w bursie prowadzonej jeszcze wtedy (1949 r.) przez zakonnice. Drawsko Pomorskie też było zniszczone przez wojnę, ale szkoła uniknęła zniszczenia i była dobrze wyposażona. Obok szkoły był pomnik żołnierzy rosyjskich. Stały na nim dwa czołgi. Nieraz w tych czołgach bawiliśmy się w wojnę. Włazy do czołgów były pootwierane. Kilku chłopców wchodziło do czołgu i kręciło taką korbką, która obracała całą wieżę czołgu. Zabawa się skończyła, gdy jeden z chłopców wsadził nieopatrznie nogę pod wieżę. Rolka zmiażdżyła mu palce u tej nogi. Była straszna awantura. Przyjechali potem spawacze i zaspawali włazy do czołgów.

Duże obiekty szkolne oraz boiska z dwóch stron opływała rzeka Drawa. Pewnego dnia pod koniec zimy na rzece lód popękał i płynęła kra. Nurt był bardzo bystry i tafle kry zderzały się ze sobą powodując tym ciągły łoskot. Właśnie w tym czasie pewnego dnia po lekcjach urządziliśmy zabawę polegającą na tym, kto przepłynie na krze od mostu do mostu. Trzeba było wskoczyć na krę z kładki, która była przy moście i płynąć jak najdłużej. Wyskakiwało się z kry, gdy ta ocierała się o brzeg rzeki. Wskoczyłem na krę i płynąłem, a koledzy kibicowali biegnąc brzegiem. Nie przewidzieliśmy jednego, że za drugim mostem powstał zator i tafle lodu wpadając jedna na drugą stawały dęba. W ostatniej chwili zauważyłem rurę przebiegającą pod mostem. Złapałem się tej rury obydwiema rękoma i dyndając po kolana w wodzie wydostałem się na brzeg. Spodnie i buty miałem całkiem przemoczone. Pobiegłem czym prędzej do internatu. Przez nikogo na szczęście nie zauważony przebrałem się w łazience, mokre buty i spodnie schowałam za ciepłym piecem. Butów zapasowych oczywiście nie miałem, więc założyłem tenisówki od gimnastyki. Nikt z kolegów mnie nie wydał i tak jakoś się upiekło. Mogło być niezbyt wesoło.

Nadeszła wiosna i co sobota szedłem do rodzinnego domu, który był oddalony od Drawska około 7 km. Szło się drogą przez pola, na których w czasie wojny musiały się rozgrywać ciężkie bitwy. Pola były zryte okopami i lejami po bombach. Dziś nikt w to nie chce wierzyć, ale tam naprawdę widziałem gąsienicę od czołgu, która wisiała na rozłożystym drzewie jak jakieś makabryczne ozdoby choinkowe. Każde drzewo i każdy słupek nosił ślady wojny. Pola były zryte okopami, stały wraki porozbijanych armat i samochodów. Amunicję można było zbierać dosłownie do koszyka. W szkole istniał handel wymienny amunicji. Im pocisk był większy i bardziej błyszczący, tym był więcej wart. Najsłabiej "szła" amunicja od rosyjskich pepeszek. Nauczyciele często sprawdzali nasze kieszenie i zabierali te zdobycze. Rodzice musieli się później tłumaczyć. Dlatego mama, gdy wyjeżdżałem z domu rowerem do szkoły sprawdzała moje kieszenie. I tak pewnego dnia znalazła w kieszeni całą garść pocisków od pepeszki. Tak się zdenerwowała, że nie zastanawiając się, co robi, wrzuciła je do ognia pod płytą. Oczywiście pociski po chwili zaczęły wybuchać i cały żar spod płyty znalazł się na podłodze kuchni. Cała kuchnia napełniła się dymem i popiołem. Mama była bliska zemdlenia. Z obejścia wpadł do kuchni tato. Dostałem tęgie lanie. Oczywiście o śniadaniu nie było mowy. Wsiadłem głodny na rower i pojechałem do szkoły. Więcej od tej pory nie nosiłem "patronów" do szkoły.

Ale to nie znaczy, że przestałem się nimi interesować. Koło naszego domu rósł młody, jodłowy, bardzo gęsty lasek. Pewnego razu, łażąc po tym lesie, znaleźliśmy wiszący na drzewie karabin oraz pas z trzema ładownicami. Rodzice zawsze mówili, żeby nic, co jest wojskowe, nie dotykać, bo może być zaminowane. Więc wycięliśmy z leszczyny, która rosła na skraju lasu, długi patyk i tym patykiem ściągnęliśmy z drzewa ten karabin. Żadnej miny nie było. Oczywiście żaden z nas, a było nas trzech, nigdy nie strzelał z prawdziwego karabinu. Ale słyszeliśmy, że przy strzale karabin "kopie". Więc, żeby nas nie "kopnął", to po załadowaniu naboju uwiązaliśmy ten karabin do drzewa, a do spustu uwiązaliśmy sznurek i z odległości kilku metrów pociągnąłem za sznurek. Nastąpił wystrzał, a echo poszło po całym lesie. Karabin ten, zawinięty w szmaty przechowywaliśmy w lesie i jak tylko była okazja, to szliśmy postrzelać. Amunicji nie brakowało. Aż wydał nas pewien kolega i tato z sąsiadem sołtysem zanieśli ten karabin na posterunek MO. Żadnych sankcji z tego powodu nie było.

Ale wielkiej straty nie było, znaleźliśmy jeszcze wiele karabinów. Jeden z nich przywiozłem do Szczecina, do technikum, do którego już wtedy uczęszczałem. Miał być eksponatem na Sali "PW". Gdy nauczyciel (oficer rezerwy) zobaczył ten karabin, to zaniemówił z wrażenia. Bo on myślał, że ja żartowałem, gdy powiedziałem, że przywiozę prawdziwy karabin. Były to przecież czasy UB, a ja ten karabin zawinięty w papier do pakowania wiozłem w pociągu, a potem tramwajem do szkoły. Gdyby ktoś ciekawy tym się zainteresował, to nauczyciel poszedłby siedzieć, a ja bym wyleciał ze szkoły. No, ale miałem szczęście. Nauczyciel od razu kazał zniszczyć na warsztatach zamek karabinu i zaspawać lufę, i tak doprawiony karabin mógł już leżeć w gablocie.

Ostatni karabin typu Mauzer wzór 1944 r. (strzelca wyborowego) utopiłem w stawie po ogłoszeniu stanu wojennego 1981 r. Staw ten służył w późniejszych latach za wysypisko gruzu. I tak ta broń została pogrzebana. Tyle o karabinach. Wróćmy jeszcze do ostatniego roku szkolnego w Drawsku. Było to już na wiosnę. Kończyłem z trudem 7-mą klasę szkoły podstawowej. Pewnego dnia po lekcjach poszedłem poza miasto, gdzie stała, a raczej leżała, ogromna niemiecka armata. Otwór w lufie był tak duży, że bez trudu można było włożyć do niego głowę. Wkoło tej armaty było jedno wielkie rumowisko i można tam było znaleźć coś z wojennych rzeczy. No i znalazłem taki nieduży niby pocisk trochę mniejszy od ćwiartkowej butelki. Na jednym końcu miało to czerwony przycisk, a na drugim coś w rodzaju pokrętła. W niedzielę jak zwykle szedłem po porannej mszy św. do domu rodzinnego. Zabrałem ze sobą do teczki to znalezisko. Po obiedzie poszedłem z bratem i kolegą Jankiem R. na "nasypy", tak nazywaliśmy autostradę w budowie. Na tych nasypach zaczęliśmy rzucać ten pocisk w kupę kamieni, a sami chowaliśmy się za nasypem. Mimo wielu prób pocisk nie chciał wybuchnąć. Był cały poobijany. Stwierdziliśmy, że toto chyba nie wybuchnie. Wziąłem jeszcze raz do ręki ten pocisk z zamiarem wyrzucenia go w krzaki. Zamachnąłem się i rzuciłem go przed siebie i właśnie wtedy nastąpił wybuch. W uszach dzwoniły mi wszystkie dzwony. Całe czoło miałem we krwi. Krew leciała też z prawej ręki, której nadgarstek był poszarpany. Janek miał przestrzelone ucho i nic więcej. Mieliśmy obaj dużo szczęścia, że pocisk nie wybuchł któremuś z nas na rękach. Bałem się iść do domu, ale nie było wyjścia, musiałem iść. Rodzice strasznie się zmartwili. Tato założył konia do wozu i galopem zawiózł mnie do szpitala do Drawska. W szpitalu wzięto mnie od razu na stół operacyjny. Powyciągano drobne odłamki z czoła i zoperowano prawą rękę, która ucierpiała najwięcej. Miałem uszkodzone ścięgna dłoni. Wszystko to jakoś ładnie pozszywano i dzięki temu mam sprawną rękę. W szpitalu byłem ponad dwa tygodnie.

Rozpoczęły się wakacje. Pomagałem rodzicom w pracach domowych. Po sianokosach spałem z bratem na sianie. Często, gdy tylko utrudzeni rodzice poszli spać, my wychodziliśmy ze stodoły i szliśmy z karabinem nad jezioro, żeby trochę postrzelać. Ponieważ blisko był poligon i wojsko ciągle miało jakieś ćwiczenia, więc na strzały nikt nie zwracał uwagi. Czasem próbowaliśmy coś upolować, ale nic z tego nie wychodziło. W czasie wakacji pojechałem do Szczecina. Zatrzymałem się u znajomych. Złożyłem papiery do Technikum budowy okrętów. Po zdaniu egzaminu zostałem przyjęty do tej szkoły. Do domu przyjeżdżałem dość często. Pociągi w tamtych czasach jeździły co parę godzin i nie było problemu z dojazdem. W czasie wakacji, łażąc nad jednym z jezior znaleźliśmy w krzakach skrzynie z pociskami do armat. Pociski były pięknie zakonserwowane, aż błyszczały. Miały koło metra długości. Chcieliśmy koniecznie zobaczyć, co jest w środku, w łuskach. Wzięliśmy jeden pocisk, włożyliśmy go między dwa konary i ruszając łuską to w jedną, to w drugą stronę, spowodowaliśmy, że pocisk wypadł z łuski. W łusce była wiązka długiego prochu, coś w kształcie rurek makaronu, tylko długiego, z 50 cm. Braliśmy pojedyncze kawałki prochu i podpalaliśmy z jednego końca, a na drugi się nadeptywało, wówczas proch wyrywał się spod buta i leciał do góry, jak rakieta.

Jeździliśmy rowerami w to miejsce przez kilka dni. Rozebraliśmy dość sporo pocisków, a proch woziliśmy do domu. Podpalałem tym prochem drewno pod parnikiem. Ojciec się dziwił, że tak szybko potrafię rozpalić ogień. Oczywiście o prochu nic nie wiedział.

Pod koniec wakacji pojechaliśmy nad to jezioro i po kąpieli rozpaliliśmy ognisko, do którego włożyliśmy jeden z pocisków. Sami schowaliśmy się za górką. I właśnie w tym czasie zobaczyliśmy, że ścieżką nad jeziorem idzie dwóch mężczyzn z wędkami. Zaczęliśmy krzyczeć, że w ognisku leży pocisk. Całe szczęście, że posłuchali i zaczęli uciekać. My wsiedliśmy na rowery i co sił pojechaliśmy leśną drogą w przeciwnym kierunku. Gdy już kawałek odjechaliśmy, usłyszeliśmy potworny wybuch. Nie zatrzymując się pojechaliśmy do domów.

Po kilku dniach odważyliśmy się pojechać i zobaczyć, co się dzieje z naszymi pociskami. Ale nie było już po nich ani śladu. Wszystkie zostały zabrane. Na pewno przez saperów. Lasy w tamtych okolicach były pełne różnych pocisków, min i granatów. Wielu chłopców zostało kalekami albo straciło życie. Ginęli także dorośli mężczyźni, jak pewien kowal, który w kuźni rozbierał pociski moździerzowe. Po kuźni i kowalu zostało tylko kowadło. Nie będę tu opisywał wypadków, w których nie brałem bezpośrednio udziału.

Bardzo często, gdy nie było nic innego do roboty, to łaziliśmy po lasach i szukaliśmy pozostałości wojennych. I tak pewnego dnia znaleźliśmy niemiecki tak zwany "pancer faus." Poszliśmy z tym znaleziskiem do wąwozu i tam rozpaliliśmy ognisko, do którego włożyliśmy naszą zdobycz. Po pewnym czasie nad ogniskiem zaczął unosić się czarny dym. Obserwowaliśmy to z ukrycia. Gdy już przestało się dymić, to odczekaliśmy jeszcze dłuższą chwilę, ale wybuch nie nastąpił. Wtenczas podeszliśmy we trzech pod palące się jeszcze ognisko i kolega Janek znalazł kawałek kija i wsadził go do rury, unosząc całość do góry. Właśnie wtedy nastąpił wystrzał, głowica oddzieliła się od tej rury, obtarła się o bój bok i uderzyła w dość spory kamień, na którym się rozpłaszczyła. Gdyby przeleciała kilka centymetrów bliżej mnie, to pewno moje żebra mocno by ucierpiały. No ale i tym razem miałem szczęście.

Innym znów razem znaleźliśmy dość duży pocisk od moździerza. Był dość ciężki, żeby go nieść, a poza tym mógłby ktoś zobaczyć. Poszliśmy więc po rowery. Owinąłem ten pocisk w szmaty i położyłem na bagażnik roweru. Z tą zdobyczą pojechaliśmy do lasu, który był blisko naszej wsi. Położyliśmy to znalezisko w okopie. W niedzielę po kościele (tak się mówiło) poszliśmy we trzech do tego lasku. Rozpaliliśmy ogień blisko leśnej dróżki i do tego ogniska włożyliśmy pocisk, a sami ukryliśmy się w okopie. Wtedy zobaczyłem, że tą dróżką idą trzy kobiety z naszej wsi. Zaczęliśmy krzyczeć, żeby nie szły dalej, ale one nie wiedziały, o co nam chodzi. Wówczas wyskoczyłem z okopu, kopnąłem z całych sił w ognisko, pocisk się wytoczył, a ja padłem za drzewo. Do dziś nie wiem, dlaczego ten pocisk wtedy nie wybuchł. Pamiętam, że pióra wiatraczka były już wiśniowe. Kobiety jak to zobaczyły, to też padły na ziemię, a później uciekały co sił w nogach. Stwierdziliśmy, że jak ten pocisk nie wybuchł, to chyba jakaś atrapa. Włożyliśmy go z powrotem do ogniska, dokładając przedtem drewna. Sami na wszelki wypadek schowaliśmy się w okopie. Po dłuższej chwili nastąpił potworny wybuch. Przysypało nas gałęziami. Wszystkie drzewa, które rosły w pobliżu, miały poobcinane gałęzie i były naszpikowane odłamkami. W tym czasie kobiety zaalarmowały całą wieś. Wiele mieszkańców biegło w stronę lasu. Myśleli, że jest już po nas. Ale i tym razem wyszliśmy cało. Sołtys zwołał zebranie mieszkańców wsi. Chcieli zawiadomić milicję. Z wielkim trudem uprosiliśmy, żeby nie zawiadamiali, bo by na pewno nas zabrali. Mama płakała i było nam bardzo przykro. Przeprosiliśmy wszystkich, a kobiety zamówiły mszę św. za ocalenie. Jeszcze w latach 90-tych, gdy spotkałem Panią Grytę (była Niemką, która wyszła za mąż za Polaka), to mówiła, że to chyba cud, że jeszcze żyjemy. Od tamtej pory już nigdy nie "strzelałem" i nie zbierałem pocisków.

Rodzina 1948.

Rodzina Lipieniów w 1948 r. Ze zbiorów Haliny Czaplis.

Po wakacjach wyjechałem do technikum w Szczecinie, mieszkałem na stancji u kolegi, z którym chodziłem razem do szkoły. To był początek lat pięćdziesiątych. Życie w Szczecinie było bardzo trudne. Całe śródmieście leżało w gruzach.

Jazda tramwajem zwłaszcza zimą wymagała nie lada wyczynów. Jechało się na stopniach, na zderzakach z tyłu tramwaju, a nawet z drugiej strony. Tramwaje były poniemieckie, często się psuły i trzeba było iść piechotą. Ale takie było wtedy życie. Całe szczęście, że w szkole była stołówka. Można było zjeść przynajmniej obiad.

Po skończeniu trzeciej klasy technikum poszedłem na ochotnika do wojska. Po zdaniu egzaminów i pomyślnym przejściu przez komisję lekarską zostałem przyjęty do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Radomiu. Mama bardzo rozpaczała. Bardzo się o mnie bała. Tato przyjął moją decyzję milcząco, bez aprobaty. Po trzech miesiącach służby była przysięga, na którą przyjechała mam. Byłem mocno zaskoczony, ale ucieszyłem się bardzo. Rodzicom pozwolono zwiedzić szkołę. Ja oczywiście nagadałem mamie, że jest tu mi dobrze (wcale nie było) i tak pocieszona mama, jak sama mówiła - z lżejszym sercem wróciła do domu.

Po przysiędze nastały dla nas, żołnierzy, już teraz podchorążych, całkiem inne czasy. Po śniadaniu - czwórkami do działu szkolenia teoretycznego. Przerwa na obiad i krótki odpoczynek . I znów do działu szkolenia na utrwalenie przerobionego materiału. Po zaliczeniu pierwszego semestru otrzymałem kilka dni urlopu. Niemal jedną trzecią tego czasu spędziłem w pociągu. Bo miałem bilet tylko na zwykły pociąg. Takie w tamtych latach jeździły. Rodzice bardzo się ucieszyli z mojego przyjazdu. Najwięcej tato, któremu przywiozłem cały karton papierosów, na które każdy miał w wojsku przydział, a ja nie paliłem.

Zygmunt w wojsku

Napis na zdjęciu: Pamiątka z pobytu w Szczecinie 1956 rok.

Po odbyciu szkolenia w Radomiu zostaliśmy przeniesieni do Dęblina na dalsze szkolenie, ale już na wyższy stopień. Po skończonym szkoleniu teoretycznym i zaliczeniu wszystkich egzaminów pojechaliśmy na lotnisko polowe. Nareszcie zaczęło się to, o czym tak bardzo marzyłem. Pierwsze loty na prawdziwym samolocie.

Całe lato i jesień minęły bardzo pracowicie. Codziennie loty. Chyba, że była bardzo zła pogoda, to wówczas szlifowaliśmy teorię i technikę latania. Z chwilą, gdy spadły bardzo obfite śniegi, loty zostały przerwane. Na Święta Bożego Narodzenia dostaliśmy urlopy. Nareszcie mogłem odwiedzić rodzinę. Nikt się nie spodziewał mojego przyjazdu i wszyscy bardzo się ucieszyli, gdy zawitałem w domu. Cały czas musiałem chodzić w mundurze. W tamtych czasach zdjęcie munduru było uważane za dezercję.

Zygmunt w wojsku

Na drugi dzień Świąt wybraliśmy się do kościółka w Brzeźnicy. Miejscowość odległa od naszej wsi, Kręglin (Zbrojewo) około trzy km. Droga prowadziła przez las. Dokoła leżał świeży śnieg. Ja z bratem i jeszcze jednym kolegą postanowiliśmy nieco skrócić drogę i poszliśmy przez las wzdłuż linii choinki, między którymi prowadziła ścieżka. Brat z kolegą dla rozgrzewki zaczęli przeskakiwać przez te drzewka. Po jednym z takich skoków wypłoszyli dzika, który leżał pod choinką. Dzik ten pędził w moim kierunku. Zauważył mnie dopiero z odległości kilku metrów. Zahamował na cztery kopyta, prychnął, aż śnieg się zakurzył, zrobił zwrot i pognał w las. Widziałem dokładnie jego długi ryj i wystające kły. Gdyby się na mnie rzucił, to nie miałbym żadnych szans. I znów zaszedł wypadek, nad którym nieraz rozmyślałem. Dlaczego i tym razem ocalałem? Wiedziałem, że spotkanie w lesie z wystraszonym odyńcem kończyło się zazwyczaj tragicznie, nawet dla myśliwego.

Po Nowym Roku 1956 r. wróciłem do eskadry. Rok 1956, rok , który zadecydował, a raczej wypadki, które w tym roku zaszły, zadecydowały o całym moim przyszłym życiu. Umiera Bierut, jadę do Warszawy razem z eskadrą podchorążych. Bierzemy udział w pogrzebie jako eskorta honorowa. Uzbrojono nas we frontowe karabiny. Pomaszerowaliśmy na Plac Defilad, gdzie staliśmy na zimnie przez parę godzin. Karabiny wiązaliśmy do pasów, bo już nie można było utrzymać ich w rękach, które drętwiały z zimna. Po wielu przemówieniach, marsz na Powązki. Bardzo długo odczuwaliśmy tę ceremonię.

Zygmunt w wojsku

Na razie w wojsku nie czuło się wielkich zmian, aż do dnia, a raczej nocy. Zrobiono w nocy alarm. Po krótkiej odprawie każdy z podchorążych dostał pistolet maszynowy (mieliśmy je na wyposażeniu) i po trzy magazynki amunicji. Podjechały samochody transportowe, na które zostaliśmy załadowani. Jechaliśmy nocą na razie w nieznane. Ktoś z naczalstwa musiał puścić parę. Po kilku godzinach jazdy dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Poznania, w którym to mieście podli Amerykanie podburzyli naród. Rano zatrzymaliśmy się w jakichś koszarach. Spędziliśmy tam parę dni. Przyszedł rozkaz powrotu. Powstanie w Poznaniu w 1956 r. odbyło się bez naszego udziału. I całe szczęście. Nikt nie chciał wojować z rodakami. Po powrocie odbywały się bardzo szumne zebrania z oficerami politycznymi.

Powoli sprawa ucichła. Nie było czasu na dyskusje. Loty szkoleniowe szły pełną parą. Lataliśmy jkuż samodzielnie na samolotach Jak-18. Pewnego dnia poleciałem z pilotem instruktorem do "strefy". W czasie lotu wysiadła radiostacja. Wróciliśmy na lotnisko. Ja wysiadłem z samolotu. Na moje miejsce wsiadł podoficer "radzista", który miał uruchomić radiostację. Po próbach na ziemi, samolot wystartował, żeby sprawdzić działanie radiostacji w powietrzu. Gdy samolot był kilkanaście metrów nad ziemią, "zgasł" silnik. Pilot chciał ratować samolot i próbował zawrócić na lotnisko, ale samolot runął na ziemię. Pilot zginął na miejscu, a "radzista" został mocno potłuczony, ale przeżył. Porucznik pilot był oficerem frontowym, zostawił żonę i dwoje dzieci.

Bardzo przeżyłem ten wypadek. Zaważył on w znacznej mierze na moich dalszych decyzjach o służbie w wojsku.

Młody i przystojny

[luźna kartka w zeszycie]

Rzeka Suła przez Rubieżewicze Chotowa - chrzest Tanowo - szkoła Lipień Jan, ur. 27 marca 1895 w Borowikach, syn Emilji i Kajetana Lipień Bronisława z domu Januszkiewicz, ur. 5 grudnia 1905 r. w Kamienicy, córka Filomeny i Józefa.

Inny zeszyt z napisem: Geografia, Andrzej Lipień, kl. VII F :)

Tak to się zaczęło.

Przyszedłem na ten Boży Świat 24 października 1935 r. w miejscowości Bohdanówka (nie ma jej na mapach), powiat Stołbce, woj. Baranowicze. Mama z domu Januszkiewicz (zubożała szlachta) urodziła się w Kamienicy z matki Filomeny i ojca Józefa. Pamiętam, że mieszkali w dużym drewnianym domu zbudowanym na skraju dębowego lasu. Przed domem był sad i dużo kwiatów. Dziadek zajmował się przede wszystkim stolarką, pamiętam, że wyrabiał piękne malowane sanie i bryczki. Gospodarką zajmował się mało. Pracowali w polu, jak pamiętam, zawsze jacyś ludzie z okolicy. Jeden z synów dziadka, Franciszek, był kowalem, często godzinami siedziałem w kuźni i przyglądałem się pracy kowali.

Drugi z synów był leśniczym, nadzorował "pańskie lasy", tak mówiła mama. Trafił za tę pracę na Sybir, jak te ziemie zagarnęli sowieci. Z Sybiru trafił do armii Andersa, walczył pod Tobrukiem, a później we Włoszech. Do Polski już nie wrócił. Ożenił się z Włoszką i wyjechali do Argentyny. Mieszkali w Buenos Aires. Mieli dwoje dzieci. Zginął tragicznie. Spadł z drzewa w czasie pracy w sadzie. Żona jego wróciła do Włoch. Odwiedzała Polskę i była w Puńsku u mojej siostry Halinki. Ten wujek, który był kowalem, w 1956 r, przyjechał do Polski i osiedlił się koło Lęborka we wsi Garczegorze. Tam mieszkają jego dzieci. Trzeci z braci mamy Zenon? Również w 1956 r. przyjechał do Polski i zamieszkał w Skierniewicach. Był razem z żoną i dziećmi na moim z Heleną ślubie i weselu. Jego syn Adam i córka Halina mieszkają nadal w Skierniewicach.

Nad Sułą W Sierkulach we wsi rozciągającej się wzdłuż Suły rodzice mieszkali pod koniec 1939 r. Do Rubieżewicz, gdzie Ojciec pracował w jednostce Wojskowej Ochrony Pogranicza. [zdanie nie skończone]

Zygmunt Lipień

Mój Tato Jan urodził się w Borowikach w 1895 r. gdzieś w okolicach Mińska. Mama Taty miała na imię Emilja a ojciec Kajetan. Nigdy ich nie miałem możliwości zobaczyć i zapoznać. Tato, gdy w Rosji wybuchła rewolucja w 1917 r. przedostał się przez granicę do Polski. Krótko służył w Wojsku Polskim, a potem pracował jako cieśla przy stawianiu domów. W czasie tej pracy zapoznał się z mamą i się pobrali (mama czasem podśpiewywała: "A gdzież ten czarny Janek, co chodził z toporkiem, kijem się podpasywał, podpierał się workiem"). Po ślubie zamieszkali w Bohdanówe, gdzieś w okolicy Rubieżewicz. A ponieważ Tato umiał też szyć ubrania, to dzięki temu został przyjęty do pracy jako krawiec w jednostce Wojskowej Ochrony Pogranicza w Rubieżewiczach. Wielkich pieniędzy to nigdy nie było, ale jakoś żyli, póki mama nie czaczęła chorować na serce. W tym czasie ja byłem już w drodze. Lekarze napędzili mamie stracha, mówiąc, że porodu to jej serce nie wytrzyma. Ale dzięki łasce Bożej poród odbył się normalnie, a mama urodziła jeszcze syna Sławka w 1937 r. i córkę Halinkę w 1944 r.

W Rubieżewiczach tato pracował do wojny. Po zagarnięciu tych ziem przez sowietów rodzice przenieśli się do wsi Sierkule położonej nad Sułą 3 km od Rubieżewicz. Ojciec uniknął wywózki na Sybir tylko dzięki życzliwym ludziom. Było bardzo ciężko, mama zachorowała na gruźlicę. Na leczenie poszły wszystkie oszczędności, a nawet obrączki ślubne. Ale dzięki temu mama wróciła do zdrowia.

Ojciec nadal szył, przeważnie kożuchy białoruskim chłopom, pracował też na budowach jako cieśla. Uprawiali też trochę ziemi. Dokoła szalała wojna, ale tu w Sierkulach bezpośrednich jej skutków się nie odczuwało. To znaczy nie było w tych okolicach walk wrogich armii. Najbliższy duży garnizon wojsk niemieckich był w Iwieńcu. Natomiast w okolicznych lasach, a zwłaszcza w Puszczy Nolibockiej kryły się duże oddziały partyzankckie, przeważnie rosyjskie. Po wsiach grasowały różne zbrojne bandy, które rabowały dosłownie wszystkich i wszystko. Bandy te zwalczali zarówno Niemcy, jak i partyzanci, którzy pewnej nocy powiesili pod mostem w Sierkulach trzech schwytanych bandytów. Wojska niemieckie bardzo często robiły rajdy po wsiach i jeżeli w którejś ze wsi natknęli się na partyzantów, to wieś całą palili razem z dobytkiem, a ludzi, którzy nie zdołali uciec, rozstrzeliwali. Sierkule miały pod tym względem szczęście. Oddział partyzancki zatrzymał się we wsi przed wieczorem, zarekwirował kilka krów do kotła dla oddziału i po przespanej nocy rano wyniósł się ze wsi i to było szczęście, bo jeszcze tego samego dnia wieś została otoczona przez Niemców, ale ponieważ nic podejrzanego nie znaleźli w czasie rewizji, to po kilku godzinach odjechali. Wtedy po raz pierwszy widziałem żołnierzy niemieckich, wydawali mi się bardzo duzi i mieli samochody. Przypomniał mi się taki epizod z partyzantami. Pewnej nocy zatrzymał się we wsi oddział partyzantów rosyjskich, po kolacji oczywiście kosztem wsi, partyzanci nosili do chałup słomę, rozkładali ją na podłodze i kładli się spać. Tak też było i w naszej chacie. Każdy partyzant za cholewką buta nosił łyżkę. To było całe jego wyposażenie poza bronią.

Otóż ja ze swoim bratem Sławkiem, gdy partyzanci spali, wyciągnęliśmy im z tych butów dwie, i to metalowe, łyżki (w domu jadło się już tylko drewnianymi). Gdy rano partyzanci się obudzili i umyli się przy studni, zasiedli do posiłku (odgrzewali to, czego nie zjedli wieczorem), a tu się okazuje, że dwóch nie ma łyżek. Zaczęli się nawzajem oskarżać o kradzież, nas maluchów wcale o to nie podejrzewali. W końcu zabrali mamie dwie drewniane łyżki. Gdy odjechali, to ja się przyznałem, że zabrałem partyzantom łyżki. Mama się bardzo zdenerwowała, bo gdyby się to wydało, to ojca mogli pobić.

Życie było bardzo ciężkie. Niemcy nakładali na wsie różne kontrybucje i prace przymusowe, takie na przykład, jak wycinanie lasów wzdłuż głównych dróg, odbudowywanie zniszczonych przez partyzantów mostów i wiele innych prac. Ja razem z innymi dziećmi ze wsi całe dnie spędzałem, bawiąc się nad rzeką, gdzie była duża łacha piasku. Przez rzekę była przerzucona kładka z poręczą, do której ledwo sięgałem ręką. Rodzice mocno zabraniali wchodzenia na kładkę. Było to w niedzielę po mojej Pierwszej Komunii św. Bawiliśmy się jak zwykle nad rzeką, a ponieważ byłem w całym gronie najważniejszy, więc postanowiłem, że przejdę kładką na drugą stronę rzeki. Ale pod drugim brzegiem rzeki poręcz była przybita nieco wyżej i już nie sięgałem do niej ręką. Gdy ręka się ześlizgnęła, wpadłem do wody, bystry nurt rzeki porwał mnie ze sobą. Dobrze, że starsi chłopcy wskoczyli do wody i mnie wyciągnęli. Cały mój piękny komunijny garnitur uszyty przez tatę z maminej spódnicy wyglądał bardzo mizernie, a ja opity wodą, jeszcze gorzej. Ale ponieważ to było moje święto, więc skończyło się na krzyku.

Jeszcze o samej komunii św. Nie była to wielka pompa, jak dziś w kościołach. Pacierza uczyli w domu rodzice. Tydzień przed komunią ksiądz egzaminował i pouczał o wszystkim z czego dzieci i tak niewiele rozumiały. Do pierwszej spowiedzi i komunii św. zaprowadził mnie tato do kościoła w Chotowie (tam była nasza parafia). Nie było żadnych dekoracji ani przemówień. Z tego dnia pamiętam tylko, jak trzymałem cały czas ojca za rękę i tę kąpiel w rzece. Znad rzeki pozostał mi w pamięci jeszcze jeden epizod. Pamiętam, że był piękny, słoneczny dzień. Rodzice razem z innymi mieszkańcami pracowali przy sianie po drugiej stronie rzeki. Ja z bratem bawiłem się przy domu. Mieliśmy zakazane, żeby nie iść nad rzekę. Ale coś mnie skusiło i poszedłem sam. Przy sadzie sąsiadów, który schodził do samej rzeki była wysoka skarpa porośnięta chwastami. Stojąc na tej skarpie widać było, jak wpływają i wypływają pod nią ryby. Położyłem się na tej skarpie i podczołgałem się na sam jej brzeg, żeby zobaczyć, co te ryby tam robią. Gdy tak leżałem, poczułem naraz, że skarpa drgnęła, zacząłem się wycofywać, łapiąc się zielska, pomału wstałem i odskoczyłem i w tym momencie cała skarpa runęła z pluskiem do wody. Gdybym został na niej tylko chwilę dłużej, padłbym razem z nią do wody i dziś nie mógłbym tego wypadku opisać. Mój anioł stróż był przy mnie. A mamy modlitwy zostały wysłuchane. Jak się okaże, było to nie ostatnie tak cudowne ocalenie.

Długo stałem przestraszony nad rzeką. Dokoła zapanowała jakaś dziwna cisza. Nawet nie słyszałem świergotu ptaków, których w szuwarach było bardzo dużo. Poszedłem skulony do domu. O tym wypadku nie powiedziałem nikomu, nawet mamie. Śmierć przy tej skarpie stała jeszcze długo. Właśnie w tym miejscu rosyjscy żołnierze zastrzelili Niemca, który starał się przejść przez rzekę. W niedługim czasie po tym zdarzeniu, rodzice wyprowadzili się z domu, który zamieszkiwali razem z wdową Białorusinką. Mąż jej zaginął na początku wojny. Rodzice zamieszkali na kolonii w dużym folwarku. Właściciele tej posiadłości zostali wywiezieni na Sybir. Byli to Polacy osadzeni na tych ziemiach po '20 roku. Dom mieszkalny był bardzo duży z wieloma pokojami. Wszystkie meble były rozkradzione, ale sam dom jak i reszta zabudowań nie były zniszczone. Rodzice urządzili się tymczasowo w obszernej kuchni, do której wstawili swoje skromne sprzęty. Pamiętam, że się bardzo ucieszyli z pierwszych Świąt Wielkanocnych spędzonych w tym domu. Wojna już się przetoczyła daleko na Zachód, ludzie trochę odetchnęli od jej okrucieństw. Ale sowieci szykowali już nowe swoje "porządki".

Powstały już pierwsze szkoły. Zacząłem chodzić do szkoły w Słobodce. Szkoła była w języku rosyjskim. Prowadziły ją i uczyły dwie córki popa. Pamiętam swój pierwszy dzień w tej szkole. Składała się ona z dużej sali, w której stały ławki, a na specjalnym stojaku stała duża, czarna tablica, wkoło której zaczęliśmy biegać. Ktoś zawadził o tę tablicę, która z hukiem spadła. Przyszła nauczycielka, a dzieciaki powiedziały, że to ja, Polak, zrzuciłem tablicę. No i w pierwszym dniu stałem za karę w kącie. Nie mieliśmy żadnych zeszytów ani książek. Każdy z uczniów dostał arkusz szarego papieru i ołówek do pisania i matematyki. Dopiero po kilku tygodniach dostaliśmy prawdziwe zeszyty pięknie pokratkowane w skośne linie. Do szkoły tej miałem około dwóch kilometrów. Po przejściu mostu na Sule szło się przez mały lasek i dalej polami aż do Słobody. Zimy na tamtych terenach były bardzo srogie i było dużo śniegu. Większość dzieci jeździła do szkoły na nartach. Dla mnie kochany dziadek też zrobił narty, na których po wyjściu ze szkoły zjeżdżaliśmy z dość dużych górek w tych okolicach. Zaraz po wojnie było bardzo dużo wilków i nieraz rano, gdy podążaliśmy do szkoły, wiedzieliśmy ich całe stada. Robiliśmy wówczas dużo hałasu, każde dziecko z kijem, wilki w dzień raczej nie atakowały, ale też specjalnie nie uciekały. Natomiast w nocy to ludzie bali się wychodzić z domów. Do dziś pamiętam przerażające wycie wilków nocami. Wilki nocami podkopywały się pod obory i wyciągały owce i zagryzały krowy. Po psach zostawały tylko łańcuchy. Zaraz po wojnie władze rosyjskie dawały chłopu 1 pud soli za zabicie wilka. Dziś na Białorusi nie ma ani wilków, ani innej zwierzyny. Pewnego razu, a było to latem, mama zabrała mnie ze sobą na grzyby. Na grzyby szły kobiety zawsze całą gromadą, a to dla większego bezpieczeństwa, bo w tych czasach powojennych były różne wypadki. Więc gdy już zbieraliśmy te grzyby, to mama mi powiedziała, żebym zobaczył, czy pod jodełkami, które w jednym miejscu gęsto rosły, nie ma czasem borowików. Gdy się schyliłem i wszedłem pod te jodełki, to spłoszyłem wilka, który tam leżał. Krzyknąłem: "Mama, wołak!". Kobiety narobiły takiego hałasu, że wilk spokojnie się oddalił. Na pewno był najedzony i nie miał chęci na taki drobny kąsek w postaci mojej osoby. Na temat wilków znam wiele tragicznych zdarzeń. Można na ten temat napisać całą książkę.

Przyszła jesień, a później zima 1945 r. Zima bardzo mroźna i śnieżna. Suła zamarzła do dna. Chodziłem już do drugiej klasy. Nauczyłem się pisać i czytać po rosyjsku. Tabliczkę mnożenia po rosyjsku pamiętam do dziś. W domu rodzice uczyli czytać po polsku z książeczek do nabożeństwa. Pewnego razu, gdy wśród śnieżnej zamieci wracałem ze szkoły do domu, zdarzył się taki wypadek. Droga była zawiana śniegiem. Byłem cały opatulony, a na głowie miałem "baranicę" uszytą przez ojca. Nie słyszałem dzwonku sanek, które nadjeżdżały z tyłu za mną. Woźnica zauważył mnie w ostatnim momencie, gdy już byłem pod koniem. Jakoś koń mnie nie nadepnął, a woźnica złapał mnie za kołnierz i wciągnął na sanie. Gdyby mnie nie wyciągnął, to by sanie przejechały przeze mnie. Ten człowiek podwiózł mnie do domu, bo znał moich rodziców. Nic mi się nie stało, byłem tylko trochę wystraszony.

Wiosna na tych terenach przychodzi późno, ale bardzo gwałtownie. Było to pewnego dnia przed świętami wielkanocnymi. Z chłopcem sąsiada dużo starszym ode mnie zostałem wysłany przez rodziców na Sułę, żebyśmy złapali trochę ryb na święta. Suła stała jeszcze skuta lodem i na głębinach stały ryby. Trzeba było tylko wykuć otwór nieraz i w półmetrowym lodzie. Ryby same podpływały do otworu w lodzie, trzeba było je tylko wyciągać specjalnie zrobionym hakiem. Gdy tak byliśmy zajęci wykuwaniem przerębli, usłyszeliśmy narastający szum gdzieś z góry rzeki. Mój kolega powiedział: "Uciekajmy, woda idziot!" Wybiegliśmy na wzgórek i po chwili zobaczyłem coś niesamowitego. Całą szerokością doliny Usy przetaczała się ogromna fala, która zabierała ze sobą wszystko, co napotkała na swej drodze. Było to coś niesamowitego, wysoka ściana wody rozciągająca się wzdłuż całej doliny, a na szczycie tej ściany powalone drzewa i fragmenty drewnianych budynków. Staliśmy na wzgórzu zamarli z przejęcia. Z okolicznych domów przybiegło więcej ludzi, żeby zobaczyć ten żywioł. Wieś Sierkule rozciągała się na wyższym brzebu rzeki i powódź dla gospodarzy nie była groźna. Rzeka zabrała wszystkie drewniane mosty i kładki, popłynęły też małe młyny, które stawiali z powrotem na starym miejscu. Tak było niemal co roku. Po przejściu głównej fali w kierunku Niemna woda szybko opadała, zalewając niedalekie bagna w Puszczy Nolibockiej.

Po świętach wielkanocnych rodzice zaczęli się szykować do wyjazdu do Polski. Była wiosna 1946 r. Niektóre wsie zamieszkałe przez Polaków opustoszały całkowicie. Wszyscy Polacy gromadnie opuszczali te tereny. Ponieważ dobytku rodzice mieli niewiele, więc co cenniejsze rzeczy spakowali do skrzyń, a odzież do kufra. Nasuszyli też dużo sucharów i wiele innych artykułów żywnościowych, wiedzieli, że czeka ich długa podróż. Sąsiedzi odwieźli rodziców i ich dobytek na stację kolejową w Stołbcach nad Niemnem. Tam też po raz pierwszy w życiu zobaczyłem pociąg. Na stację przyjechaliśmy wieczorem. Furmanki zostały rozładowane z naszego dobytku i odjechały do domu. Zostaliśmy z tobołami pod gołym niebem. Mama miała bardzo dużo roboty z ułożeniem nas do snu na wiązkach słomy. Siostra Halinka miała dopiero 2,5 roku i z nią był największy kłopot. Dopiero na drugi dzień rano zobaczyłem, że takich rodzin jak nasza było bardzo wiele na całym dworcowym placu. Wszyscy czekali na podstawienie wagonów. Czekaliśmy na tę chwilę kilka dni w warunkach godnych pożałowania. Była tu tylko jedna studnia, do której stała zawsze kolejka, ludzie nosili wodę z wieży zaopatrującej parowozy, kolejarze trochę przeganiali, ale najczęściej się litowali. Po kilku dniach podstawiono wagony towarowe. Dla każdej rodziny jeden wagon. Ponieważ ludzie wyjeżdżali z całym dobytkiem więc większą część wagonu zajmował inwentarz żywy i pasza dla niego. W pozostałej części wagonu umieszczało się cały dobytek i tam wszyscy spali na rozścielonej słomie. Pośrodku wagonu przy drzwiach każda rodzina stawiała "kazła" - to taki trójnóg, na którym gotowało się posiłki. O żadnych wygodach higienicznych nie było mowy. Za kibel służyło wiadro. Wszyscy się myli tylko wtedy, gdy padał deszcz i ludzie nałapali deszczówki.

W tych wagonach na stacji staliśmy jeszcze kilka dni, bo tory były zatłoczone. W pierwszym rzędzie przejeżdżały pociągi z wojskiej i jego sprzętem. W czasie tego oczekiwania obok naszego pociągu zatrzymał się pociąg z pustymi wagonami, a lokomotywa odjechała (pewno po paliwo). Ja z kilkoma innymi chłopakami urządziliśmy zabawę w chowanego w tych wagonach. W tym czasie wróciła lokomotywa i pociąg zaczął jechać. Podnieśliśmy krzyk, ale pociąg się nie zatrzymywał. Ktoś z dorosłych chyba to zauważył i zawiadomił "naczalstwo" stacji, kobiety płakały, a mężczyźni starali się bimbrem udobruchać władzę. Jakoś się to chyba udało, bo straszyli, że zamiast do "Polszy", to wywiozą nas na Sybir za rozrabianie w "wojennym dworcu". Od tej pory mieliśmy zakaz wychodzenia z wagonów.

Dobrze, że na drugi dzień po tym wypadku podstawiono lokomotywę i pociąg ruszył przez most na Niemnie, do tej nieznanej Polski i przyszłości. Do granicy na Bugu w Brześciu jechaliśmy prawie dwa tygodnie. Pociąg więcej stał jak jechał i mężczyźni musieli bez przerwy rozruszać go bimbrem i innymi prezentami. Wreszcie pod koniec kwietnia 1946 r. dojechaliśmy do tej wymarzonej, a zarazem nieznanej Polski. Jechaliśmy przecież na ziemie zachodnie, poniemieckie. Pamiętam, że kobiety bardzo płakały. Przecież na tych białoruskich ziemiach zostawiały bardzo często rodziny i przyjaciół, a jechały w nieznane. Pociąg jechał przez kraj zniszczony w czasie działań wojennych. Pamiętam, że nieraz było widać z pociągu spalone miasta i wsie, wzdłuż torów stały wypalone czołgi i samochody albo roztrzaskane samoloty. Wszystko to nie napawało optymizmem. A i jedzenia zaczynało już brakować, bo nikt się nie spodziewał, że ta podróż będzie trwała tak długo. Na większych stacjach, gdzie pociąg się zatrzymywał, były rozstawione kuchnie polowe i każdy mógł ostać gorącej zupy i najważniejsze, że nie brakowało już wody. Tak na początku maja pociąg nasz dojechał do Łobza. Miasteczko było niemal całkowicie zniszczone, bo tędy przechodził front. Wkoło dworca, jak okiem sięgnąć, stały niesprawne czołgi i samochody, rodem chyba z całego świata. Całego tego bałaganu pilnowało kilku żołnierzy rosyjskich , a jeńcy niemieccy ładowali ten wojenny sprzęt na wagony, które jechały do Rosji. Część ludzi, która przyjechała z nami znalazła jakieś lokum w tym miasteczku. Resztę rodzin przewieziono dalej do Runowa Pomorskiego i tu wyładowali się z pociągu moi rodzice. Furmankami podstawionymi przez osadników wojskowych przyjechaliśmy do wsi Kochenchajden - Kręglina. Tu tato znalazł całkiem przyzwoity dom, nawet nie bardzo rozszabrowany. Gospodarza tego domu, Niemca, zastrzelili Rosjanie. Był pochowany w ogródku koło domu. Zawsze rosły tam kwiaty, które mama siała i pielęgnowała.
wróć do początku strony